Jan 10, 2014

Szpital................. strona 15.



Przewieźli mnie w nocy. Najlepszy szpital .................
No cóż miałam to szczęście… Pytanie czy to było szczęście. Kiedyś przeczytałam słowa znanego neurologa, który wypowiadał się, że po urazach głowy nie powinno się ratować 
ludzi, bo to dla nich męczarnia już do końca życia… Coś w tym jest..

  To był etap otępienia, życie z bólem, nie pomyślałam jak mnie odnajdzie rodzina na innym oddziale. Po dwóch dniach poprosiłam pacjentkę obok o lusterko. Nie świadoma mojego stanu, spełniła moją prośbę bez wahania. Moja twarz była inna, …….., oderwana od mojego dawnego świata. Oprócz bólu doszedł jeszcze płacz. Po południu przyjechała moja rodzina, jak co dzień. Codzienne wizyty były dla nich chlebem powszednim, dla mnie pustką.  
Pustką było wszystko. Moja mama jak mnie zobaczyła zapytała, co się stało. Sąsiadka 
od razu jej opowiedziała o swojej lekkomyślności. 
  Mama wyciągnęła lusterko i powiedziała Kasiu zobacz, to nie jest takie straszne, 
to zniknie z czasem. Dla mnie brzmiało to jakby mówić do potwora. Moja lewa część twarzy 
nie była normalna. Kiedy odzyska dawny swój wygląd?
 Nigdy nie zobaczyłam dawnej Siebie. Mój nerw przestał żyć, a blizny zrobiły swoje. Powiedziałem sobie, tam gdzieś głęboko, w zakamarkach duszy, nigdy już więcej nie 
spojrzę w lustra. 
  Spojrzałam dopiero w domu. Wykrzyczałam, … pieprze to jak wyglądam, ważne, że widzę.  
To samo powinnam chyba powiedzieć bólowi głowy, że go pieprze… ale tak się niestety nie stało, on pokazał co potrafi.

Kolejne szpitalne dni były męczarnią. Nie chciało mi się jeść. To podobno normalne
po okresie na sondzie. Mój naruszony mózg pozwolił mi znaleźć wymówkę. Pielęgniarkom mówiłam, że mama mi przynosi jedzenie, a mamie, że jadłam szpitalne. Po  dwóch dniach okazało się, że nie ma ze mną kontaktu. Moja najukochańsza mama jak tylko mnie 
zobaczyła i mój brak reakcji, a także niemożliwość utrzymania nawet podniesionej ręki pobiegła do lekarza. Okazało się, że moje ciśnienie spadło do 40/60 i spokojnie sobie……. odchodzę, tylko nie wiem gdzie skoro nie mogłam się ruszać z łóżka… :) Kroplóweczka i powrót do rzeczywistości. A potem codzienna kontrola.

Wpadek, ze mną na oddziale było kilka. Nie są one jednak przyjemne i jakby to powiedzieć, zostawmy to sprawę przeszłości… Ona musiała się rozgrzeszyć z tym, co się stało. 
I chyba ja rozgrzeszam się z nią do końca, dzisiaj :)

  I tak po miesiącu leżakowania i po przeprowadzce na trzecią sale oddziału, zdecydowano, 
że zrobią mi drugą tomografię i możeeeeee pozwolą stanąć na nogi. 
  Przewieźli mnie do innego szpitala. Jak to w polskich placówkach służby zdrowia, nie wszystko jest w jednym miejscu. Dobrze, że ja byłam prawie w całości…. fizycznie tak jakby, psychicznie w częściach. Zdecydowano, po analizie, że stan obecny pozwala na rozpoczęcie rehabilitacji, czyli poruszenia zanikających mięśni. Fakt ten spadł z nieba, tylko dzięki staraniom mojego brata, który odebrał wyniki tomografii i zawiózł je do ordynatora.

  Nadszedł poniedziałek, w czwartek przypadał dzień 24 grudnia. Przyszła rehabilitantka. Postawiła mnie na nogi doprowadziła do drzwi i z powrotem i powiedziała, że na dzisiaj koniec.  Miałam wyjść na przepustkę na wigilię tylko jak nauczę się chodzić. Nie przypuszczałam, że to takie trudne. Chodzenie traktujemy, jako normalny ruch, tak jest i tak 
ma być zawsze. Proste staje się niemożliwe. Każdy krok jest nie naszą własnością. Po tych paru krokach, rehabilitantka poinformowała mnie, że przyjdzie jutro. Niestety już nigdy jej nie zobaczyłam.
   No cóż… Moja upartość, która nie straciła na swojej wartości orzekła jednoznacznie mojej rodzinie, że jeżeli nie wyjdę na wigilię nie chcę ich widzieć tutaj w okresie świąt. Znają mnie dobrze wiedzieli, że jak mówię, to mówię:)
Drugą stroną mojej upartości było wstawanie z łóżka przy pomocy uczynnych osoby i próba chodu. To tak jakby mówić do żółwia biegnij…. Pamiętam jeden moment jak przyjechała 
moja mama z tatą i powiedziałam do taty pomóż mi wstać i pospacerujmy razem, na co moja mama, ale lekarz mówił, że dwa kroki do przodu i dwa do tyłu codziennie i koniec. Na co ja odpowiedziałam, że jak tak to chyba wyjdę, ale na wigilię w przyszłym roku. Na szczęście miałam wsparcie mojej upartości w słowach Taty.
 Jego już nie ma wśród nas, ale pamiętam doskonale jego zdane: „Ania daj spokój, jak chce
 to niech chodzi”. Wiem, po kim mam taką niezależność :)

  Do dnia wigilii nie wiedziałam czy mnie wypuszczą. Sama myślałam, może się puszczę 
z okna.
Rano była wizytacja lekarzy. Ordynator zadał gruntowne pytanie: Chodzisz? Chodzę. 
Do tego poinformowałam go, że kazałam wyciągnąć sobie dreny z tętnicy, bo od 3 dni 
nie biorę nic przeciwbólowego. Ból był. Ja już chyba miałam dosyć szpitala i na siłę chciałam go opuścić. Odpowiedz nie padła. Odeszli jak przyszli … Zrezygnowana wyruszyłam w długą drogę do toalety. Droga w jedną stronę zajęła mi 15 minut. Ściana stała się moim sprzymierzeńcem i przyjacielem. Była moją podporą. Wracając zobaczyłam, że nie mam 
swojej karty oddziałowej. Moje kochane współlokatorki „babcie” poinformowały mnie, 
możliwe, iż dostałam przepustkę. Niestety musiałam sama się zmierzyć z krokami, żadna 
z „babć” nie była na chodzie. Wyprawa do recepcji zajęła mi kolejne pół godziny. 
Po uzyskaniu cudownej informacji, mam wrócić po świętach „pobiegłam” po żetony do automatu telefonicznego – etap komórek dopiero się rozwijał J. Miałam tylko jedną myśl, wykonać cudowny telefon do mojej mamy, mają po mnie przyjechać. Żółwiowe kroki zamieniły wykonanie tych czynności w długą godzinę.
 Godzina 13:00. Przyjechali.
Pierwszy raz od  ………, dawna mogłam się ubrać. Nie mogłam uwierzyć, że schudłam, dopiero jak mama ubrała mi spodnie (sama nie byłam w stanie), które spadły mi do połowy kolan, zrozumiałam, że muszę naprawdę źle wyglądać.

  Wychodząc ze szpitala powiedziałam na głos, ja tutaj nie wrócę. Okazało się to niestety 
bujdą. 
Wróciłam za trzy miesiące na operację. Pogotowie stało się moim przyjacielem, a wizyty 
u specjalistów codziennością.

  A teraz coś, co wryło się w mojej pamięci i zostanie pewnie do końca moich dni. Przy moim szczęściu do „zakrętów” na drodze nie wiem ile to jeszcze potrwa.
Brat wprowadził mnie do domu. Zaczęłam dotykać ścian, płakać i dziękować Bogu, że żyję, chodzę, mówię, coś tam pamiętam i widzę. Nie przypuszczałam w tych chwilach, że jeszcze będę złorzeczyć, przeklinać siłę, czemu przeżyłam, ale to miało nastąpić potem……. W tym dniu przepłakałam całą kolację.

  Wróciłam tylko po świętach na kontrolę i dostałam wymarzony wypis ze szpitala, po zatwierdzeniu przez mojego brata, że zorganizuje dla mnie rehabilitacje, trzymiesięczne nauki chodzenia. 
  Powrót do dzieciństwa, niekoniecznie……………………………

C D N                                          



No comments:

Post a Comment